Forum Conlanger Strona Główna Conlanger
Polskie Forum Językotwórców
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nowy Poziom

 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Conlanger Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kwadracik
PaleoAdmin



Dołączył: 22 Kwi 2006
Posty: 3731
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 48 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Skierniewice

PostWysłany: Nie 11:20, 20 Sie 2006    Temat postu: Nowy Poziom

Oto kilka pierwszych rozdziałów, z tego, co napisałem dla nowej wersji "Nowego Poziomu", czyli opowiadania w świecie Nowych Indii. Oryginalnie piszę to po angielsku, a to moje samotłumaczenie. Razz Istnieją jeszcze dwa rozdziału, ale są znacznie mniej dopracowane. Oryginał będzie oczywiście dłuższy, ale zamierzam chyba rozbić go na dwie części.

Parę uwag:

1. Niektóre wyrazy i części dialogu (kursywą) są w logsanie (kursywą). Na dole zamieszczam tłumaczenie.
2. W stosunku do oryginalnej werski angielskiej, rozdział "oblicze szaleństwa" został silne ocenzurowany. Razz

Wstęp

Chadim wybiegł na ulicę spomiędzy budynków na wschodniej stronie Drogi Zwycięstwa. Na ulicy panował nienaturalny tłum, i choć mogło to być spowodowane wczesną godziną, wciąż nie zmieniało to faktu, że zachodnie rejony Delhi były w obecnych czasach znacznie mniej gęsto zaludnione niż centrum. On sam powoli wślizgnął się w tłum, przebijając się ku północnemu krańcowi drogi, pomiędzy różnymi ludźmi dźwigającymi torby, żebrakami, rykszami. Czasem pojawiał się tu też jakiś samochód, którego kierowca wykrzykiwał i trąbił na blokujących mu drogę pieszych – ta część miasta była słabo przygotowana dla środków transportu, przynajmniej tak długo, jak ludzie używali jej dróg do pieszych podróży...

Kiedy przedzierał się do przodu, pośród krzyków i rozmów tłumu, ostatecznie udało mu się dotrzeć do Placu Zwycięstwa, ogromnego, otwartego obszaru wypełnionego pawilonami handlowymi (co było zwyczajne w czwartek, kiedy to Bractwo pozwalało używać placu do celów komercyjnych). Wreszcie mógł on stanąć przed Cytadelą Bractwa.

Cytadela była budynkiem, lub – może bardziej dokładnie – kompleksem budynków, z których główny mieścił się właśnie przy Placu Zwycięstwa. Pomiędzy dwoma kwadratowymi konstrukcjami przypominającymi wieże, schody wznosiły się na mniejszy plac (nazywany przez członków Bractwa „wyższym placem”, który wykorzystywany był jedynie przez nich lub odwiedzających Cytadelę) i eliptyczny budynek centralny, o ogromnych odsuwanymi na boki drzwiach ciśnieniowych, które przekroczyło w życiu niewielu cywilów. Ponad drzwiami, pod złotymi, kuloodpornymi pionowymi witrażami wschodzącymi po eliptycznej powierzchni monumentalnej cytadeli, znajdowały się metaliczne, złote litery w piśmie dewanagari – slogan w sanskrycie, „satyameva jayate”.

Drzwi powoli odsunęły się na boki i Chadim spostrzegł, że z wnętrza budynku wyszło dwóch kapłanów Bractwa i dwóch strażników. Powoli wędrowali po górnym placu, nerwowo o czymś dyskutując, spoglądając na tłum na Placu i Drodze Zwycięstwa. Coś planowali.

Chadim wiedział, co to oznaczało. Odwrócił się, wpadając na jakąś kobietę w tradycyjnym stroju, która zaczęła na niego krzyczeć, ale on jedynie szybko wślizgnął się za innego pieszego i następnie, przemieszczając się pomiędzy ludźmi, dotarł do bocznej drogi, w którą wszedł. Rozejrzał się, aby upewnić się, że nie zginie w labiryncie bocznych uliczek, ale ta wyglądała na odpowiedną – zaczął biec. Odór krowich odchodów i widok głodujących psów i ludzi leżących pod ścianami znów go uderzył. Bez słowa, ruszył naprzód, skręcając na prawo i lewo między budynkami, aż wreszcie dotarł do większego, odróżniającego się znacząco od reszty. Drzwi były zamknięte – zapukał cztery razy.

Drzwi otworzyły się. Inny mężczyzna arabskiego pochodzenia pokłonił przed nim głowę, następnie powitał go i poklepał po plecach.
- Najazd, bracie. – wyszeptał Chadim.

Oboje skinęly głowami i zbiegły po schodach do niższego pokoju, a następnie otworzyli drewniane drzwi i zbiegli po kolejnej partii schodów do piwnicy. Zapach alkoholu unoszącego się z rozbitych butelek wypełniał powietrze, lekko przyćmiony przez woń dymu wznoszącego się ze świeczników rozstawionych na podłodze, kiedy na starym, drewnianym krześle, pomiędzy tłumem ludzi siedzących pod ścianami, duchowny z szarą brodą, odziany w łachmany, otworzył dawną księgę.

- W imię Allaha – jego słowa odbiły się echem po posiedzeniu. Nagle zamilknął, widząc dwóch mężczyzn.
- Najazd. – powiedział Chadim.

Kleryk zniżył głowę i trzymał księgę kurczowo w ręku. Po całym tłumie rozległy się szepty. Niektórzy wstali i chcieli wyjść, ale byli zatrzymani przez Araba stojącego w drzwiach, którego Chadim wcześniej spotkał, zaś sam kleryk wstał i zaczął chodzić w kółko po pokoju. Kiedy tak ludzie miotali się po pomieszczeniu, świeczniki upadły w końcu na podłogę, świece zgasły – i pokój spowiła niemal całkowita ciemność. Ktoś wbiegł i znów rozległ się krzyk, „najazd, najazd!”.

Nagle, drzwi do piwnicy zostały otworzone głośnym kopnięciem i kapłan Bractwa, w szarych spodniach i szarym swetrze, jak i brązowym płaszczu na plecach, trzymający latarkę, która oślepiała ludzi w środku, w kompanii dwóch strażników w podobnych szarych ubraniach, nie niosących broni poza dużymi wojskowymi sztyletami na pasach na piersi, wtargnął do pomieszczenia.

Kapłan rozejrzał się i stanął bezpośrednio przed duchownym.
- Przymierze. – powiedział jednemu ze strażników, który skinął głową.
- Tak – odparł kleryk, zwracając na siebie uwagę kapłana. Teraz dostrzegł, że jego głowa jest ogolona na łyso, a na nosie ma okrągłe okulary.
- To odpowiada na moje pierwsze pytanie. – stwierdził kapłan. – Podaj mi książkę.
Duchowny, niepewnie, obserwowany przez resztę ludzi, powoli podał księgę kapłanowi. Ten wziął ją od niego w raczej łagodny sposób, powoli otworzył, i spoglądał na pierwsze strony.
- Koran, wersja angielska. – ocenił. – Chyba z Europy? Zapytałbym, czy wiecie, że sprowadzenie i posiadanie takiej księgi jest w Nowych Indiach przestępstwem, ale oczywiście zdajecie sobie z tego sprawę, jako członkowie Przymierza.
- Tak. – odparł duchowny. Kapłan skierował latarkę na podłogę i spoglądał na różne książki na niej leżące, a następnie spostrzegł półki, na których pomiędzy butelkami alkoholu było ich jeszcze więcej. Potem zwrócił się znów do brodatego kleryka.
- Księgę tą przetłumaczono na logsan, logiczny język Bractwa, i obliczono, że zawiera sto czterdzieści błędow logicznych.
- Jest święta. – odparł kleryk.
- Święta? – kapłan uczynił dziwne spojrzenie. „Oczywiście udawane”, pomyślał teraz Chadim, „jako kapłan Bractwa, w końcu napewno brał udział na najazdach na zorganizowane spotkania religijne tego typu tysiące razy, w prześladowaniach, może i w egzekucjach…” - Czy znasz pierwsze słowa?
- Tak.
- Wymów je, głośno.
- Po angielsku?
- Tak. Wy, wszechislamiści, nie boicie się chyba tłumaczyć Koranu.
Duchowny cofnął się o krok, wzniósł ręce i zaczął mówić.
- W imię Allaha, Dobrego, Miłosiernego…
- Wystarczy. – kapłan Bractwa uczynił gest ręką nakazujący klerykowi milczenie. – Pomimo niejasnego porządku zdania opartego na słowach „w imię”, podmiot znany tu jako Allah – wybaczcie mi tą formalność – nie dysponuje dwoma cechami tu mu przypisywanymi.
- Podmiot? Allah jest Bogiem!
- Czy znacie wersy, w których Allah odmawia przebaczenia grupie ludzi określanych jako „niewierni”?
- Jeśli zgrzeszyli…
- Więc miłosierdzie Allaha jest ograniczone. To nie jest tu wspomnianie. Nie jest on dobry i miłosierny w stosunku do tych, którzy zgrzeszyli.
- Nie… On może wybaczyć wszystko.
- Nie może, jeśli ktoś zgrzeszył, to właśnie powiedzieliście! – To kapłan zrobił teraz krok do tyłu i poprawił okulary. – Mimo, że nienawidzę porównywać siebie do innych, wierzę, że wielu innych kapłanów Bractwa odpowiada na wasze wierzenia z otwartą nienawiścią.
- Jest zadaniem kapłana niszczyć religię! – kleryk odparł ironicznie. „Tak”, pomyślał Chadim, ”te słowa najlepiej oddawały istotę pracy kapłaństwa Bractwa.”
- Czy tak na to patrzycie? To smutne, ale tak widzi to to również wielu z nas. Ale musicie pomimo wszystko zapytać się, czy wasza religia jest do końca logiczna? Czy jest odpowiednim źródłem moralności? Bractwo nie chce zniszczyć czegoś, co ma sens. Jego działania są takie, jakie są, ze względu na badania przeprowadzone w dziedzinie…

Dla Chadima było to już za wiele. Ta osoba – reprezentująca nemezis Przymierza – chciała ich nauczać o ich własnej wierze.

Wstał. W jego ręku zabłysnął sztylet.

I zanim kapłan Bractwa krzyknął „Nie!”, zanim kleryk mógł się odwrócić i swoim spokojnym uśmiechem przekonać go, że jego fanatyzm nie jest potrzebny, dwoje żołnierzy zakryło widok Chadima. Nikt nie mógł stwierdzić, co się działo, zanim odsunęli się oni, ukazując jego ciało, z zadanymi dwoma ranami kłutymi, opadające na podłogę jak szmaciana lalka, wydające niezrozumiałe pojękiwania.

Kleryk zakrył swą twarz ręką i odwrócił się. Rozległy się krzyki. Żołnierze pospiesznie zablokowali dostęp do kapłana Bractwa. Jakaś kobieta zaczęła płakać, a z jej rąk wyskoczyło dziecko, w wieku trzech lub czterech lat, i rączkami chwyciło za martwe ciało Chadima.

Kapłan wyszedł zza strażników, i pomimo jeszcze głośniejszych krzyków kobiety, chwycił dziecko siłą i oddzielił od trupa jego ojca, po czym, kiedy chłopiec (co teraz mógł on zauważyć) szarpał się w jego ramionach, wszedł na schody i chciał opuścić pomieszczenie z dzieckiem. Odwrócił się jeszcze raz i spojrzał na żołnierzy, którzy zabrali Koran i parę innych ksiąg z podłogi, i westchnął.

Żołnierze pospieszyli się, zgarniając resztę tekstów, po czym wynieśli je i zatrzasnęli za sobą drzwi, teraz praktycznie całkiem już zniszczone, pozostawiając tłum, po raz kolejny, w całkowitej ciemności.

Stary kapłan i chłopiec

Stary kapłan Akaria wstał ze swojego siedzenia w świątynnej malkerii wewnątrz Cytadeli Bractwa. Malkeria była słowem zaczerpniętym od nazwy tego miejsca w logsanie, malkeryu, oznaczającego miejsce, gdzie wykonywano usługę wydawania jedzenia. Z czasem, co wielu krytykowało i wielu pochwalało, logsan i angielski, w niemal odosobnionym środowisku Cytadeli, zaczęły wpływać na siebie nawzajem.

Malkeria była zwyczajnym, nieciekawym miejscem, dobrze reprezentującym architekturę wnętrz Bractwa. Marmurowa podłoga, białe i szare ściany, lada gdzie wydawano jedzenie, atomowy zegar heksadecymalny na ścianie, stoły i siedzenia oraz ludzie, jedzący ryż i ryby i pijący mleko. Identyczny widok każdego dnia. I mimo tego, Akaria mógł dostrzec w tym coś doskonałego, po tylu latach, jakąś formę porządku, jakąś… czystość. Nie miał miłości dla mężczyzn ani kobiet, dlatego nauczył się za to kochać system. Był autorytetem w Bractwie Delhi – gdy wreszcie oderwał się od tradycyjnej sikhijskiej rodziny, z którą musiał się zadawać poprzez przypadek narodzin, rozpoczął naukę w Bractwie i skończył jako jeden z najbardziej efetywnych kapłanów i misjonarzy jego uniwersalizmu i scjentyzmu. Opuścił rodzinny Amritsar bardzo szybko i wyruszył na wyprawę przez wiele miast i wiele społeczności Bractwa, broniąc i propagując ścieżki uniwersalnej, wiary w jeden, wszechogarniający panteistyczny Wszechświat i konieczność pokonania subiektywnego punktu widzenia, jaki wymuszał stan ludzkiego istnienia. I mimo, że niektóre jego pomysły były dość nietypowe, Bractwo doceniło jego talent. Teraz, na starość, Akaria otrzymał dożywotnie stanowisko w Bractwie Delhi, aż do końca swoich dni, który to miał nadejść w pewnym nieuniknionym momencie…

Ale on nie chciał opuszczać rzeczywistości, którą tak dobrze poznał – jeszcze nie. Dzięki swoim umiejętnościom, trzymał posadę nauczyciela nowych szeregów kapłanów Bractwa. A teraz oficjałowie chcieli, aby podjął się innego zadania – bezpośredniego przewodnictwa, czy „adopcji”, jak on sam na to patrzył, młodego chłopca, którego ojciec zginął w najeździe Bractwa ponad trzy kwadrysolarne lata temu. Chłopiec dorósł, i – jak na ironię – teraz sam chciał zostać kapłanem. Pomimo własnych oporów Akarii, nikt nie widział lepszej osoby, której możnaby powierzyć tę pracę, więc był on ostatecznie niemal zmuszony się zgodzić. A teraz, jak zauważył wpatrując się w zegar, nadszedł już czas. Wstał i udał się w kierunku ciśnieniowych drzwi wiodących na zewnątrz malkerii.

Dostał się na korytarz, a ciśnieniowe drzwi automatycznie zamknęły się za nim. Szedł naprzód, mijając wielu innych członków Bractwa, wszystkich ubranych w standardowe szare spodnie i szary sweter, jak i on sam był ubrany. „Bractwu na pewno udało się obniżyć koszty produkcji ubrań”, pomyślał. Każdy członek, którego spotykał, przechodził obok niego, kłaniając głowę w geście, którym on sam odpowiadał. Standaryzacja. Produkcja masowa na ludzką skalę. “Prostota, która odsuwa nasze umysłu od bezsensu i w kierunku tego, co naprawdę zasługuje na rozważanie”, podsumował w myślach.

Skierował się do windy, przechodząc przez serię korytarzy pełnych skrzyżowań i otwartych hali. Winda była już na miejscu, kierowana przez żołnierza w standardowym mundurze Bractwa – jasnobiałej lekkiej zbroi, pasie na piersiach utrzymującym nóż i pistoletem Gaussa zwisającym z drugiej jego strony. – Do żłobka. – stwierdził Akaria. Żołnierz skinął głową i wcisnął przycisk, który zamknął drzwi windy i sprawił, że powoli ruszyła na dół aż wreszcie dotarła do celu. Akaria skinął głową i opuścił windę. O tej porze nie było dużego ruchu wind, jako że większość członków Bractwa właśnie jadła, a poza tym trzy osobne windy chodziły pomiędzy różnymi poziomami.

Skierował się na lewo gdy już znalazł się na terenie żłobku – lub, jak niektórzy go nazywali, wedrarii, z logsanu vedraryu, lub przytułku dla dzieci. Bractwo Delhi było pionierem w dziedzinie wychowania kolektywnego, procesu, które Bractwo przeniosło na różne lokalne cytadele. Dzieci narodzone w Bractwie i adopotowane z zewnątrz wychowywały się w kolektywie do lat trzech, w latach kwadrysolarnych (choć wiek liczono od poczęcia, nie zaś narodzenia, a w przypadku adopcji wielkorotnie określano z przybliżeniem), kiedy to zaczynały drogę „kariery” pod przewodnictwem nauczyciela. Rodzicielstwo, w przypadku rodziców biologicznych, kończyło się w kilka miesięcy po narodzinach dziecka. „Iluzja prawdziwego związku z kimś o tym samym materiale genetycznym” było to chyba najlepsze określenie, pod jakim Akaria rozumiał biologiczną „rodzinę”.

Znał kod. “P-32”, przypomniał sobie. Skinął głowę, gdy przechodził obok mężczyzn i kobiet pracujących w tym miejscu i skierował się do odpowiedniego pokoju na końcu korytarza. Wcisnął przycisk obok drzwi i słyszeć dał się melodyjny dźwięk. Drzwi otworzyły się. Stanął przed nim chłopiec, w szarym ubraniu dopasowanym do jego wzrostu, o krótkich kręconych włosach, niebieskich oczach i torbie, zwisającej z dwóch pasów, pierwszym wokół jego bioder i drugim na piersi i prawej ręce.
- Muni. – powiedział Akaria. – Witaj. Czekałem, żeby cię zobaczyć.
- Witaj, bracie Akaria. – chłopiec odparł. – Ja także czekałem.
- Chodźmy.

Oczyszczanie

W celu rozpoczęcia prawdziwej edukacji, Muni musiał przejść przez coś, co określano jako „procedury standardowe” i dotyczyło wszystkich kandydatów na kapłanów, żołnierzy, i wielu innych członków Bractwa. Oceniony jako posiadacz niedoskonałych cech genetycznych – ściślej, kręconych włosów i leworęczności – został skierowany na sterylizację radiową. Procedura ta nie była rzadka wewnątrz Bractwa, które regulowało rozmnażanie członków poprzez eugenikę, i zwykle nie spotykała się z oporem. Technika nie zmieniała żadnych cech zewnętrzych poza możliwością spłodzenia potomstwa drogą stosunku seksualnego – wielu członków Bractwa otwarcie widziało to jako aspekt bardziej pozytywny niż negatywny.

Inną procedurą, która musiał przejść Muni, była całkowita epilacja włosów na całym ciele z wykorzystaniem światła pulsacyjnego. Jedynie mężczyźni – kapłani, jak i żołnierze obu płci, byli jej poddawani, choć wielu członków Bractwa decydowało się na nią dobrowolnie lub jedynie w obrębie niektórych części ciała. Epilacja wykonywana przez Bractwo była w większości przypadków permanentna i jako taka, służyła jako prosty sposób odróżnienia członków Bractwa od reszty społeczeństwa. W niektórych przypadkach lub miejscach, gdzie taka widoczna zewnętrzna różnica byłaby niechciana lub niebezpieczna, epilację pomijano. Większość członków Bractwa z zewnątrz miało też prawo do odmowy jej wykonania.

Ostatnią rzeczą, która pozostawała, było wprowadzenia danych Muniego do systemu komputerowego Cytadeli Bractwa. Jeden system istniał dla całego Bractwa Delhi, choć był też połączony z różnymi lokalnymi bractwami i naczelną grupą rządzącą Bractwa, znaną jako „Kastą”. Muniemu przydzielona została siedziba na obszarze Cytadeli znanym jako świątynia. Znajdowała się na trzecim piętrze, w odwrotnej numeracji – większość pomieszczeń Bractwa znajdowała się pod ziemią w odniesieniu do poziomu głównego wejścia. To nie czyniło różnicy wielu mieszkańcom Cytadeli, którzy nigdy nie byli na egzotycznym „zewnątrz”, i którzy urodzili się i żyli aż do śmierci wewnątrz ogromnego kompleksu w zbudowanym przez ludzi porządku i spokoju.

Akaria poprowadził Muniego do jego pokoju. On otworzył drzwi i oboje usiedli w środku na kanapie. – Muszę ci przedstawić kilka podstawowych informacji. – stwierdził Akaria. – Masz przed sobą kilka wolnych dni. Potem zaczynasz naukę. Możesz znaleźć rozkład zajęć, posiłków i ćwiczeń w głownej hali świątyni lub w systemie komputerowym.
- Rozumiem.
- Nie wolno ci posiadać własnych przedmiotów przez najbliższe pół roku. Po tym, otrzymasz torbę i własne rzeczy, ale będą one do wglądu strażników. Pewnego dnia, pewnie zajmę się tobą bardziej osobiście, kiedy przebrniesz przez całą teorię i będziemy mogli się wziąć do właściwej części pracy. Jeżeli będziesz miał jakieś problemy, skieruj się do mnie. Pokój U-24.
- Jasne. Dziękuję.
- Nie ma sprawy.

Akaria opuścił pokój i chłopiec zamknął go za sobą. Stary kapłan pokładał w nim jakąś nadzieję…

Najbliższe dwa kwadrysolarne lata, które Muni miał przed sobą, były czasem ciężkiej pracy, choć wielu nie brało tego na poważnie. Przez ten czas dorósł, zrozumiał podstawy wiary uniwersalnej i tego, co było od niego wymagane, zgromadził podstawowe fakty o świecie przed tym, co było dla niego nieuniknione: wyjściem na zewnątrz. Pewnego dnia.

Maja

Muni siedział w świątynnej malkerii, jedząc, obok Wari – dziewczyny, którą znał i z którą spotykał się od dłuższego czasu. Studiowała na profilu ogólnym, aż wreszcie zdecydowała się na astronomię, a z jej długimi ciemnymi włosami, było niemal oczywiste, że była miejscowego pochodzenia.

Kiedy tak siedzeli, nagle Muni zauważył mężczyznę swoim wieku, może niego starszego, zbliżającego się. Był na tyle charakterystyczny, że nie dało się go przeoczyć – miał krótką brodę, a jego skóra była jasna, choć opalona od słońca. Był też dość muskularny, i nawet mimo swojego unikalnego wyglądu, wciąż nosił taki sam strój jak każda inna osoba – który niezbyt do niego pasował. Muni spostrzegł go już wcześniej kilkanaście razy i wydawało się, że odwiedzał wiele miejsc wewnątrz Bractwa i nawet na zewnątrz – to dawało mu opinię kogoś, kto niesie ze sobą kłopoty, a przynajmniej w kręgach jego braci i kolegów.

- Witaj, bracie Muni. – powiedział mężczyzna ironicznym tonem. – A, i ty, także. – dodał, kierując się do Wari.
- Witaj, bracie Tałberg. – Muni odparł równie ironicznym głosem w akcie parodii. – Skąd znasz moje imię?
- Oh, słyszałem o tobie. Jesteś adoptowany przez Bractwo, czy nie? Mam dla ciebie nieco pożytecznych informacji.
- Informacji?
- Tak. Dotyczących twojego... – Tałberg podrapał się po tyle swojej łysej głowy. – pochodzenia.
- Nie jestem zainteresowany, bracie.
- Nie jesteś zainteresowany? Okej, określę to tak: Wiem, kto był twoim ojcem. Nie chcesz wiedzieć?
- Tak, nie chcę. Trzymaj tą wiedzę dla siebie, bracie. – Głos Muniego stał się bardziej agresywny.
- O, na pewno Bractwo nie zryło ci aż tak umysłu! – Tałberg krzyknął tonem odpowiednim dla ściągnięcia na siebie uwagi innych jedzących osób, ale nie wydawało się, żeby się tym przejmował. – Nie dbać o własne pochodzenie! Na zewnątrz…
- No nie jest na zewnątrz, bracie Tałberg. – przypomniał mu znajomy głos. Muni uśmiechnął się. Tałberg obrócił się i zobaczył stojącego za nim Akarię. – A twoja wiedza nie ma tu znaczenia. Ja na pewno nie chciałbym znać twojego ojca.
- Oh, a więc to prawda, bracie Akaria? – Tałberg uczynił nieco dziwną minę, mieszającą gniew z ironicznym zdziwieniem. – Że nauki o niesubiektywności zagłuszyły naszą biologiczną naturę?
- Natura, bracie Tałberg, musi być czasem zagłuszona. Jej dzieło to świat iluzji.
- Człowieczeństwo, - wyszeptał Tałberg – jest tym, co określasz jako iluzję. – po tych słowach obrócił się, ironicznie skinął głową i zamierzał opuścić malkerię. – Mam przed sobą trochę pracy, bracia… W „iluzyjnym” prawdziwym świecie, jak mniemam, w kontraście dla tego małego pseudoekosystemu, który tutaj mamy.

- Jest dziwny. – skomentował Muni, kiedy Tałberg wyszedł za ciśnieniowe drzwi – Znasz go?
- Spędza za wiele czasu na zewnątrz, – stwierdził Akaria. – no i myśli, że to, co widzi, dotyczy każdego uniwersalnie.
- I to chyba czyni go innym. – powiedziała Wari.
- Indywidualistą. Indywidualizm nie jest dobrze widziany wewnątrz Cytadeli.
- Co on tu w ogóle robi?
- Jest z zewnątrz. Studiuje antropologię jako główną dyscyplinę, z tego, co wiem, i bodajże religię.
- Nie wydaje mi się, żeby teraz dał mi spokój. – powiedział Muni.
- O, tak. Nie da ci go. A tak poza tym, Muni... – Akaria spojrzał bezpośrednio w oczy młodszego kapłana. – Chcę kogoś jutro odwiedzić. To nie jest misja, jedynie spotkanie z osobą, która oferuje nam zewnętrzną pomoc. Będziesz miał ochotę iść ze mną?
Muni upuścił widelec na stół. – Oczywiście!
- Doskonale. Spotkamy się jutro, po ćwieczeniach.

Akaria skinął głową i zaczął ochodzić.
- Zewnątrz, cholera, - powiedziała Wari, przysuwając się do Muniego. – Nie uda ci się nie powiedzieć mi o tym później…
- Oczywiście, - powiedział Muni, śmiejąc się – oczywiście… ri cetra vi me, ‘i kamitce.

Wciąż ich słysząc, Akaria pokręcił głową ze zrezygnowaniem, zanim w końcu opuścił malkerię przez drzwi automatyczne.

Wstrząs rzeczywistości

Muni robił pompki w hali sportowej świątyni. Nie miał już zajęć tego dnia, dzięki interwencji Akarii, choć i tak miał niedługo zakończyć edukację jako kapłan. Cała hala była teraz pusta, poza Czanem, jego przyjacielem matematykiem, który kucnął obok, na podłodze, i patrzył jak Muni ćwiczy.

- Nieźle, człowieku, nieźle. – komentował Czan. – Chciałbym mieć tyle siły.
- Nie masz… - Muni spytał, wciąż robiąc pompki – dzisiaj zajęć?
- Nie, nie. Pracowałem cały dzień nad projektem pieniędzy.
- Tym… heksadecymalnym?
- Tak. Wniosłem niewiele ponad nic, ale przynajmniej nie muszę niczego się w tym czasie uczyć. Choć kiedy usłyszałem pierwszy raz, że mam wziąć w tym udział, pomyślałem, że oszaleli. Co ja kiedykolwiek zrobiłem?
- Esej… Zmiana systemu liczbowego a obliczenia.
- No, tak. Musieli to zwiąć pod uwagę. Naprawdę mnie ciekawi, co będzie z tym projektem, choć nie dotyczy to mnie nawet minimalnie.
- Ale prawdopodobnie… będzie dotyczyć… całej ekonomii Nowych Indii.
- O, prawdopodobnie. Choć będzie okres przejściowy na wprowadzenie zmian. Kasty produktywne muszą się dostosować do waluty opartej na systemie szesnastkowym, choć monety i banknoty będą miały napisy wyrażone w systemie dziesiętnym. Bractwo chce na razie wydać monety o nominale 1, 2 i 8 rupii.

- Interesujące, czyż nie? – zapytał Akaria, który wszedł do hali. – Muni, jesteś gotowy?
- Moment. – powiedział młody kapłan, kucając obok Czana i oddychając głośno. – Tylko moment.
- Nie trzeba się spieszyć. I tak musimy wziąć ze sobą strażników z koszar.
- Strażników?
- Nie panikuj. Oni bardziej polegają na nas niż my na ich pracy, szczególnie, że praca na „misji” takiej jak ta to dla nich jak dzień wolny. Nie mogą tego przegapić. Poza tym, spotkasz ich.

Muni wreszcie wstał, pożegnał się z Czanem i wraz z Akarią ruszył do windy i na górne piętro, gdzie znajdowały się koszary. Obaj kapłani dotarli do długiego, szerokiego, białego korytarza, na którego końcu znajdowały się zamknięte drzwi, strzeżone przez żołnierza.
- Zostań tu. – Akaria powiedział Muniemu i udał się do drzwi, porozmawiać z żołnierzem.
- Przykro mi. – ten powiedział – Mamy tu mały bałagan. Dowódcy starają się zdecydować na wszechindyjski plan odpowiedzi na poruszenia Tunguski. No i ostatnio, doszło do incydentu, no cóż, mniemam, że wiecie. Kogo szukacie?
- Karawar i Mauna.
- Ah, ci dwaj.
- Ale oni są cali?
- Tak. Choć wierzę, że Karawar widział całe, hmm, zajście. Chyba słyszeliście.
- Nic konkretnego.
- No cóż, ja też nie mogę wam wiele powiedzieć, kapłanie… - żołnierz użył panelu komputerowego do otworzenia drzwi, które rozsunęły się do góry, a nie, jak większość w Bractwie, na boki – Pewnie Karawar będzie wiedzieć więcej. Pójdę, poszukam jego i jego partnera.

Żołnierz przeszedł przez drzwi, za którymi był jeszcze jeden korytarz, przerywany przez małą placówkę strażniczą. Drzwi zamknęły się.
- Co się dzieje? – zapytał Muni, który teraz podszedł bliżej.
- Ah, jakieś kłopoty. Niektóre za zewnątrz, niektóre wewnątrz. Słyszałem, że jeden z żołnierzy popełnił rano samobójstwo. Kłopoty umysłowe, ale niektórzy podjerzewają udział innych w Bractwie.
- Samobójstwo? Czy nie mógł zapisać się na dobrowolną eliminację?
- Nie, – Akaria odpowiedział – użył broni. Najwyraźniej chciał zabić też parę innych osób, ale nikomu nic się nie stało.
Drzwi otworzyły się i żołnierz, który je otworzył, a teraz skinął głową przed Munim, wyszedł razem z dwoma innymi. Nosili standardowe mundury, jasne lekkie zbroje, ale jedyną ich bronią były pistolety na pasie. Oboje skinęli głowami, widząc Akarię i Muniego.

- Tcale! Jestem Karawar. – powiedział jeden do młodego kapłana. Jego karnacja była ciemna, był on też łysy – jak zresztą wszyscy żołnierze Bractwa. Jego kompan, dla odmiany, miał skórę niemal całkowicie białą i nie powiedział ani słowa. – To Mauna. Niemowa. Przeszedł w dzieciństwie operację gardła czy coś takiego. – Mauna skinął głową i wykonał znak swoją prawą dłonią. Wyglądało na jakiś rodzaj zgody, choć żaden z kapłanów nie znał języka migowego logsanu. – Obaj pracujemy tu jako strażnicy, ostatnimi czasy Karii, a teraz pewnie ciebie też, podczas wizyt na zewnątrz. Nic się nie może stać, ale jesteśmy tu, żeby być pewni.
- Jestem Muni. – podpowiedział Muni, zniżając głowę.
- Słyszałeś, Karia? – Karawar zapytał starego kapłana, gdy wszyscy czterej udawali się do windy. – O tym biedaku?
- Tak. Ale bez szczegółów.
- Chyba mnie nie zamordują za ujawnianie tego, ale, cholera. To Santi zrobił tyle bałaganu, nie to, żebyś go znał. Zaczął w tym roku szkolenie, chciał być strażnikiem. Miał związki z samym Netą.
- Netą? Nie brzmi dobrze.
- Naczelnym przywódcą Bractwa Delhi? – zapytał Muni.
- Tak. – odpowiedział Karawar i mówił dalej – Może sobie być przywódcą, ale to nie znaczy dla mnie nic. Nie wiem, co miał do Santiego, ale wyczuwam jakąś korupcję w powietrzu… przynajmniej nie podejrzewam molestowania! Może Santi wiedział za dużo. Oczywiście, wtedy wyczuwałem jedynie zapach pocisków Gaussa i widziałem krew. To cud, że pociski nie przeszły przez ściany. Sytuacja była obrzydliwa.
Mauna skinął i podniósł rękę. Winda pojechała do góry.
- Oh? – Karawar spojrzał na Maunę. – Yei, ri batra, już z tobą rozmawiałem o estetyce życia i śmierci… nie wracaj do tego tematu.
- Nie myśl o tym wiele. – skomentował Akaria, kiedy dotarli na najwyższy poziom – I nie czuj się odpowiedzialny. Sytuacja zostanie, miejmy nadzieję, rozwiązana. Wątpię, żeby Neta musiał coś ukrywać…

Najwyższe piętro nie miało już korytarzy, zamiast tego, ich oczom ukazała się ogromna, otwarta przestrzeń. Muni dostał niemal zawrotów głowy od wielkości pomieszczenia, którego podłoga była, wyjątkowo, brązowa, a wzory na niej układały się w pewnego rodzaju mozaikę. Tylne i boczne ściany były udekorowane różnorakimi drzwiami, a ściana przednia – po prawej od miejsca, w którym opuścili windę – była zapełniona technologią komputerową i ogromnymi, rozsuwanymi drzwami pilnowanymi przez czterech żołnierzy. Różni inni żołnierze, członkowie Bractwa i pracownicy kręcili się po pokoju, którego sufit, jak teraz zauważył młody kapłan, znajdował się znacznie wyżej niż w jakimkolwiek innym pomieszczeniu.
- Robi wrażenie, nie? – zapytał Karawar. – Poczekaj, aż wyjdziemy na zewnątrz.

Zaczęli iść w stronę głównych drzwi na zewnątrz.
- Kilka uwag, - mówił dalej żołnierz – jak już tam będziemy. Ulice są pełne tłumów. Przyzwyczaj się. Idź za nami, a się nie zgubisz. Aha, i nie zwracaj uwagi na ludzi, nawet, jeśli podejdą blisko, zaczną mówić lub chwytać cię za ubranie. Jesteśmy tu dla twojego bezpieczeństwa, w każdym razie.

Muni skinął głową. Dotarli do drzwi. Akaria rozmawiał z jednym z żołnierzy, a on otworzył je, znów używając panelu komputerowego po boku. Masywne drzwi rozsunęły się na boki i żółte światło oślepiło oczy Muniego.

Oblicze szaleństwa

Sytuacja w placówce wojskowej Tunguski w Kaszmirze była napięta. Emil Kazański usiadł na długiej ławie przed wejściem do biura Wołkowa (choć imię „Wołkow” było bardziej pseudonimem). Nienawidził tego miejsca otwarcie i chyba każdy mógł to zauważyć. Nie tylko ciepły klimat był wkurzający, ale musiał spędzić tu parę ostatnich tygodni, między żołnierzami, którzy byli raczej wrogo nastawieni i samym generałem, który był nieco, jak lubił o tym myśleć, „zboczony”. Był jednak bratem samego generała Wanga,więc każdy musiał tolerować powierzoną mu władzę. Gdyby miał broń, Emil najpewniej urządziłby strzelaninę, a potem sam się zastrzelił, ale nie miał jak do tej pory szansy. „Tym lepiej,” myślał, ale rozumiał, że to, że siedzi wreszcie na ławce i czeka na wejście do biura oznacza, że niedługo to wszystko się skończy. Po drugiej stronie, na innej ławce, siedział mężczyzna w białym ubraniu Bractwa, i wpatrywał się w podłogę. „Ten pedał Chaber,” Emil naturalnie pomyślał, ale drzwi otworzyły się i żołnierz poprosił ich o wejście.

Oboje wstali i weszli do pokoju. Był udekorowany różnymi trofeami łowieckimi i ogólnie wyglądał dziwnie, biorąc pod uwagę temperaturę w tym miejscu. W pokoju stali dwaj żołnierze a za biurkiem siedział generał, zajmując ogromny fotel, który też wyglądał kompletnie nie na miejscu.

- Nie możecie się doczekać, nie, Kazań? – zapytał.
- Tak. – odparł Emil raczej grzecznym tonem. Nie usłyszał nawet pytania.
- Mam tu problem. – powiedział generał, obniżając swoją głowę, nakrytą futrzaną czapką – Co, jeśli ewakuują cywilów z Delhi? A ściślej, kobiety? Moi żołnierze nie będą mieli się jak wyżyć.
- Słuszna uwaga. – „Kazań” przytaknął. „O tak”, pomyślał, „ten człowiek z jakiegoś powodu zszedł z uma. Zdecydowanie.”
- Nie, nie. – generał machnął dłonią – To prawdziwy problem. Możemy albo mieć nadzieję, albo zorganizować jakiś plan. Możemy wysłać heteroseksualistów w pierwszych szeregach, – zdecydował – wtedy zginą pierwsi. To odetnie trochę potrzeby kobiet, a pozostali homoseksualiści mogą gwałcić męskich żołnierzy Bractwa, hmm…
- Dobry pomysł.
- Myślisz, że Bractwo ma też kobiety żołnierzy? To by wszystko rozwiązało.
- Nie wiem. – pomysłał trochę, po czym dodał: - Mamy nadzieję dowiedzieć się tego podczas misji zwiadowczej.
- Doskonałe! – powiedział Wołkow – Doskonałe, Kazań. A więc, o waszej misji…
„Nareszcie,” pomyślał Emil.
- Ty i ten brat tutaj, Chaber, wyruszacie jutro. Ubierzcie się w cywilne ubrania. Hindusi są pewnie tak zajęci obroną południowego Kaszmiru, że nie zwrócą na was uwagi. Dotrzecie do Delhi. Nie zróbcie tam nic głupiego – potrzebuję raportów dla mojego brata o przygotowaniach wojennych ze strony Nowych Indii, no i rewolucji, którą ten idiota…
- Alan Toczarian, bodajże.
- Tak, Alan. Powstaniu, które on przygotowuje, aby odwrócić uwagę Nowych Indiańców od wewnątrz. Rzecz jasna, wierzy on w jakieś idealistyczne brednie, ale to pomoże nam wedrzeć się tam i zająć kraj dla mojego brata. Rozumiesz mnie, Kazań? Raporty. Dawaj do raportu wszystko. Ty jesteś tu najmądrzejszy, więc na ciebie liczę.
- Tak jest! – Kazań zasalutował. „Ten gest pasuje do tej komedii”, pomyślał.

Po tym, Wołkow skinął głowę, więc on i Chaber zrobili to samo i wyszli razem z dwoma żołnierzami, którzy zaczęli rozmawiać o otrzymanych planach. Kazań pokręcił głową.
- Hej, hej. - jeden z żołnierzy klepnął go po plecach, więc odwrócił się – Jestem Michaił, jestem tu szefem.
- Ja Nochoj. – dodał drugi – Tylko tyle. Zwiadowca i snajper. Odwalimy to w porządku, więc nie spieprz czegoś.
Kazań skinął głową.
- Hehe. – dodał drugi żołnierz – Mam nadzieję że, cholera, rozumiesz, co my rozumiemy jako odwalić to w porządku!

Kazań pokiwał głową i dalej szedł. Jego jedyna kompania teraz składała się z dwóch stereotypowych żołnierzy piechoty z obsesją na punkcie seksu, którzy nie potrafili opanować swoich impulsów, i milczącego dziwaka z cholernego Bractwa. Przynajmniej jutro opuszczał to cuchnące miejsce…

Zewnątrz

Nie opuścili jeszcze budynku, ale pomieszczenie było o wiele bardziej widokowe od poprzedniego. Wydawało się, że nie było dachu. Muni obrócił się i zobaczył, że pomieszczenie, z którego właśnie wyszli było tylko małą, okrytą częścią tego gigantycznego miejsca. Windy chodziły w górę i dół po obu stronach, kręciło się tu jeszcze więcej ludzi, i jeszcze większe przednie drzwi, chronione przez dwóch żołnierzy, znajdowały się na frontalnej ścianie, która była wygięta, wklęsła, a jej powierzchnia tworzyła jakby fragment sfery widzianej od wewnątrz.

Ale to nie było bajbardziej widowiskowe. Muni spojrzał do góry i ujrzał sześć pionowych witraży, po trzy z każdej strony drzwi, biegnących w górę ściany frontalnej, złożonych ze szkiełek o różnych odcieniach żółtego koloru. Kiedy światło przebijało się przez nie, oślepiało jego oczy i malowało całe pomieszczenie na żółto.

- No, dobra, ruszaj się, – powiedział Karawar – to się tu nie kończy. Nieskończoność czeka za tymi drzwiami.

Ruszyli do przodu i znów, Akaria poprosił żołnierzy o otwarcie drzwi. Nie wyglądało na to, żeby wielu ludzi opuszczało lub odwiedzało Cytadelę Bractwa o tej porze. Żołnierze wstukali jakiś kod w panel komputerowy i drzwi rozsunęły się. Wyszli na zewnątrz i na górny plac.

Przed oczami Muniemu stanęła niemal niekończąca się ulica - Droga Zwycięstwa - zapełniona tłumami ludzi o różnorakim tle i profesjach, tworzących chatyczną, niestabilną mozaikę w dole, coraz to bardziej zbliżającą się, kiedy oni wolno maszerowali w dół schodów. Po bokach stały budynki, forma zewnętrznej architektury, o której spostrzeżenie nigdy nie dbał, a ponad wszystkim rozciągała się szarobłękitna otchłań nieba. Stanął na moment w zadumaniu, zanim Karawar klępnął go po plecach i wskazał na tył. Odwrócił się i teraz zobaczył Cytadelę z zewnątrz, w całej jej chwale. Nad wejściem błyszczały litery: „Satyameva Jayate”.

- Sanskryt. – zauważył Akaria – Powinieneś to przeczytać.
- Tak. – odparł Muni. Odwrócił się znów i dalej schodzili ze schodów. – Slogan Bractwa. Ma nawet archaiczną formę w logsanie, satyameva djayate.
- Dobra, trzymaj się blisko. – rzekł Karawar, kiedy zaczęli wchodzić w tłum na dolnym placu.

Podążając za Akarią, który prowadził, Muni pędził między różnymi obywatelami Nowych Indii zajmujących to miejsce, każdym zupełnie odmiennym, mimo że stanowili anonimową całość. Wreszcie opuścili plac i dostali się na Drogę Zwycięstwa. To tutaj panował jeszcze większy tłum. Muni zaczął powoli oddalać się od Akarii, który odwrócił się, by go ujrzeć, ale jakiś mężczyzna wpadł pomiędzy nich. Wyglądał na chorego, był ubrany w szmaty, a jego wygląd od razu odrzucił młodego kapłana. Mężczyzna zaczął wyciągać rękę i szeptać w języku, którego Muni nie znał. Kiedy stał tak, sparaliżowany, Karawar ruszył do przodu i krzyknął na mężczyznę, który odszedł. Po raz kolejny zaczęli maszerować w tłumie.

- Tutaj! – krzyknął Akaria i zatrzymali się po stronie ulicy, przed drzwiami jakiegoś małego domku. Akaria zapukał dwukrotnie. Otworzył mu mężczyzna. Wyglądał raczej na starego i ubranego w coś pomiędzy szmatami, strojem tradycyjnym a ubraniem Bractwa. Pokłonił się i wpuścił gości.
- Kapłan Akaria! – powiedział, wskazując na stół – Karawar i Mauna! Witam, witam. – a potem, widząc Muniego, dodał: - Ty musisz być tym uczniem. Jestem Szi.
- Muni. – odpowiedział Muni, kłaniając głowę.

Mężczyzna zamknął drzwi, obniżając poziom hałasu, ale nie eliminując go całkowicie. Goście usiedli wokół prostokątnego stołu ustawionego w kuchni. Dom miał dwa piętra, schody prowadzące do góry, ale przynajmniej na pierwszym piętrze nie było żadnych drzwi. Droga między pokojami była otwarta i jedynie płachty materiału wisiały w przejściach.

- Chcecie coś do jedzenia, bracia? – zapytał Shi.
- Nie, bracie. – odparł Akaria – Ile razy muszę ci to mówić? Nie jemy na zewnątrz. Nakazy.
- Ah, tak, tak. Zapomniewam, to jest, zapominam. Szkoda, wprawdzie, ryż nie jest najgorszej jakości. Tak czy owak, kiedy jest festiwal? Trzy, cztery dni?
- Cztery. – odpowiedział Akaria.
- Jaki festiwal? – spytał Muni.
- Diwali. Zobaczysz sam. Ma korzenie w hinduizmie.
- Ah, tak. To.
- Bractwo, prawdopodobnie na szczęście, zmieniło zupełnie jego znaczenie i przeniosło na stałą datę zgodną z nowym kalendarzem. To dzień, gdy wrota Bractwa są otwarte. Mają też być fajerwerki nad dolnym placem, bardzo widowiskowe, przynajmniej dla mnie. Choć widziałem już w życiu wiele.
- Kasta ma też wysłać pewne dyrektywy. – dodał Karawar – Mauna ciągle o tym papla. – w tym momencie, spojrzał na Maunę, który zaczął gestykulować jakiś komunikat. - Me carkoni le Kasta? Pewnie, że jesteś. O ile pamiętam, język migowy dla logsanu był jedną z wcześniej otrzymanych dyrektyw. Rozumiem cię.
Pomyślał chwilę.
- Ale na dłuższą metę, i tak nigdy nie masz nic ciekawego do powiedzenia! – Mauna wykonał ironiczny wyraz twarzy. Akaria uśmiechnął się, ale jego twarz znowu okryło zmartwienie.
- Wybacz mi, bracie, - zwrócił się do Szi. – ale czy masz jakieś informacje o działalności Przymierza?
- Nie bądźcie ślepcem. – rzekł Szi. – Każdy w mieście, kto nie jest członkiem Bractwa, lub je wspiera, jak ja, wspiera albo Przymierze, albo radykałów komunistycznych. Ale wierzę, że powinienniście zapytać jednego z waszych braci, tego z bródką… to on obraca się w kręgach teistów. Nie uznajcie tego za obrazę, jedynie… spostrzeżenie.
- Tałberg, cholera! – Karawar uderzył pięścią w stół – Ten kretyn wpakuje się znowu w tarapaty.
- Uspokój się. – powiedział Akaria – Chyba nie musimy to dłużej zostawać. Muni miał już dość wrażeń, nieprawdaż?
- Nie do końca. – odparł młody kapłan. Wszyscy wstali, bez konkretnej kolejności, pokłonili się i ruszyli do drzwi.

- Eee, kapłanie Akaria? – spytał Szi – Obiecaliście mi jakieś książki o uniwersalizmie.
- Ah, to. Wiedziałem, że czegoś zapomniałem. Miej wiarę i nadzieję, bracie. To wszystko, co możesz uczynić, mając do czynienia z moją złą pamięcią. Nie jestem już najmłodszy…

Wszyscy uśmiechnęli się, a Akaria otworzył drzwi.

Po raz kolejny włączyli się do żywego strumienia ludzi na Drodze Zwycięstwa.

Logsan

z "maji":
ri cetra vi me, 'i kamitce [ri ˈʃetra vi me ʔi ˈkamitʃe] - dosłownie "moja siostro i kochanie"

z "wstrząsu rzeczywistości":
tcale [tʃaˈle] - "cześć", "witaj" (typowe powitanie w logsanie)
yey, ri batra [jej ri ˈbatra] - "tak, bracie"

z "zewnątrz":
me carkoni le Kasta [me ʃarkoni le ˈkasta] - "jestem wdzięczny Kaście", dosł. "dziękuję Kaście"

Jak ktoś to wszystko przeczytał - a szczególnie, jeśli macie jakieś komentarze, są miło widziane Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Conlanger Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie GMT
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin